Nowe "Zapiski z Katalonii"

Cześć! Idzie nowe!

Jeśli przyzwyczailiście się do tego miejsca, to zapraszam do zupełnie nowej lokalizacji: http://zapiskizkatalonii.pl/

Do przeczytania! :)

Katalonia (znowu) płonie

Sytuacja w Hiszpanii od wielu miesięcy przypomina siedzenie na beczce prochu. Polityczne relacje między Madrytem a Barceloną nie były chyba tak napięte od wielu lat. Czyżby poniedziałkowe (14 października) orzeczenie Sądu Najwyższego w sprawie liderów niepodległościowego referendum sprzed dwóch lat oznaczało przekroczenie masy krytycznej?

Najpierw było poranne orzeczenie Sądu Najwyższego. Z 12 osób, będących niejako głównymi rozgrywającymi referendum z 2017 roku, dziewięć usłyszało wyroki od dziewięciu do 13 lat więzienia. Wśród nich znalazł się były wiceprezydent Generalitat Oriol Junqueras. Zarzut - bunt i defraudacja.

A później poszła lawina - tysiące osób na ulicach Barcelony, zablokowane linie kolejowe, drogi, sparaliżowany Terminal 1 lotniska w pobliskim El Prat. Wiele lotów zostało odwołanych. Jak poinfomowali dziś przed 20:00 przedstawiciele taniej linii Vueling, tylko w poniedziałek nie doszło do skutku sto zaplanowanych połączeń, a już teraz wiadomo, że we wtorek nie wystartuje co najmniej 20 kolejnych maszyn. Nie zabrakło starć z policją.

Oczywiście główną areną była Barcelona, jednak protesty przeciwko decyzji sądu odbywały się w innych miastach regionu, m.in. w Lleidzie, Mataro i Reus, a nawet w Brukseli. Swoje niezadowolenie wyrazili także na pl. Zamkowym w Warszawie aktywiści Asamblea Nacional Catalana Polska.

Katalonia świętuje klęskę

Kwiecień miesiącem pamięci narodowej - tak przyjęło się w Polsce. W Barcelonie takim szczególnym miesiącem może być na przykład wrzesień. Wówczas obchodzone są dwa niezwykle istotne dla Katalończyków, a w szczególności dla barcelończyków, święta.

Tym blisko związanym ze stolicą Katalonii jest La Merce. Obchodzone w II połowie września święto poświęcone jest patronce miasta, Matce Boskiej Miłosierdzia. Kulminacja wydarzeń ma miejsce 24 września - i zapewne bliżej tej daty będzie okazja do napisania kilku słów więcej o tych obchodach.

Jednak dla Katalończyków chyba najbardziej istotnym jest inny dzień - dokładnie 11 września, czyli Diada Nacional de Catalunya (La Diada). Aby dotrzeć do wyjaśnienia tej daty, musimy się cofnąć do I połowy XVIII wieku. Praktycznie od początku stulecia trwała wojna o sukcesję hiszpańską. Chętnych do korony (a także bycia numerem jeden w Europie) nie brakowało - to m.in. Francuzi, Brytyjczycy czy Holendrzy. Dla samej Barcelony, jak i przyszłości Katalonii najważniejsze wydarzenia rozegrały się w dwóch ostatnich latach tego starcia - w 1713 i 1714 roku.

"Zrozumieć dlaczego dzieci katalońskie bawią się raczej w Habsburgów i Burbonów zamiast w kowbojów i Indian, to uchwycić istotę dzisiejszego projektu odłączenia Katalonii". Takie zdanie można przeczytać w opisie obszernej książki "Victus. Upadek Barcelony 1714" Alberta Sancheza Pinola. No i pewnie coś w tym jest, bowiem oblężenie miasta z końcówki wojny o sukcesję i konsekwencje decyzji wówczas podejmowanych odcisnęły piętno na mieście i regionie na kolejne lata.

Kościół z góry

Nie odwiedzam kościołów. Znaczy zaglądam, ale w celach czysto turystycznych, zaspokajam swoją ciekawość związaną ze względami estetycznymi, a nie duchowymi. Ale nie mam wątpliwości, że wielu - spoglądając z góry na Barcelonę - szukało też innych doznań w pobliskiej świątyni.

Barcelona kościołami stoi. Pewnie nie mniej i nie bardziej, niż reszta Katalonii i Hiszpanii. Oczywiście można od razu przyłożyć do tego tematu wątek historyczny i republikańskich aktywności związanych z niesieniem ognia katolickim budowlom. Nie robiłem żadnych badań, ale wydaje się, że tak zwyczajnie, po ludzku, zarówno występki frankistów, jak i obrońców republiki mogą być oceniane jednoznacznie źle.

Mam swój ulubiony kościół w Barcelonie. I zdecydowanie nie jest to ten najsłynniejszy, bynajmniej. Sagrada Familia - jak donosi w monografii miasta Robert Hughes - nie jest też zbyt cenionym przez samych mieszkańców stolicy Katalonii obiektem sakralnym. Ot, maszynka do zarabiania pieniędzy. O Santa Maria del Mar (bo o nim myślę, jako moim ulubionym) jeszcze kiedyś napiszę. Na razie jednak wycieczka pod górę.

Mini przechodzi do historii


  To ostatnie chwile, by zobaczyć stadion schowany w cieniu giganta. Sąsiadujący przez Aristides Maillol z Camp Nou Miniestadi w październiku przestanie istnieć. Przez niemal cztery dekady był świadkiem niejednego triumfu różnych drużyn z Barcelony.

Miniestadi, czyli Mały Stadion - ta nazwa nie jest przypadkowa. Wszak, szczególnie spoglądając z lotu ptaka, można mieć złudzenie, że jest miniaturową wersją Camp Nou. Podobna konstrukcja, dwa poziomy i zadaszona jedna trybuna sprawiają, że można odnieść wrażenie bliźniaczych obiektów. Zasadnicza różnica to na pewno pojemność - na Miniestadi może wejść nieco ponad 15 tys. osób, sześciokrotnie mniej, niż na sąsiedni stadion, którego gospodarzem jest pierwszy zespół Barcy.

Ostatnią ekipą, jaka rywalizowała na tym obiekcie, był Hercules Alicante. Przez lata nie brakowało jednak spektakularnych pojedynków i niezwykłych wydarzeń. Wszak na stadionie, poza drugą drużyną Barcy swoje mecze rozgrywały m.in. zespoły młodzieżowe, żeńska ekipa Barcy, drużyna futbolu amerykańskiego FC Barcelona Dragons, piłkarska reprezentacja Andory.

W 2007 roku na Miniestadi odbył się dwumecz Europa-Afryka. Koncertowali tu również m.in. Queen, Elton John i David Bowie.

Wprawka pana Antonia


Ciąg logiczny jest bardzo prosty i niezykle popularny zarazem. Barcelona to miasto Gaudiego, Gaudi to Sagrada Familia. Są też tacy, którzy będą przekonywać, że Barcelona to FC, a FC Barcelona to Sagrado Leo Messi. Jako że w czerwcu minęła kolejna rocznica urodzenia i śmieci Antonia Gaudiego, to w połowie lipca postanowiłem poświęcić kilka zdań szalonemu twórcy. O Sagrada Familia, jak i o klubie piłkarskim kiedyś na pewno też będzie. Dziś o znacznie mniej znanym dziele Gaudiego. Wstęp bardzo zagmatwany, jak i skomplikowane są dzieła jednego z najsłynniejszych architektów stolicy Katalonii.

Stwierdzenie, że Antonio Gaudi był szalony jest bardzo subiektywne. Przyglądając się życiu, wydaje mi się, że jego religijność zdecydowanie zbliżała się do szaleństwa. Oglądając dzieła, które wyszły spod ręki tego urodzonego w podtarragońskim Reus człowieka, trudno jednoznacznie stwierdzić, co mieszkało w jego głowie. Innym wnioskiem może być to, że Duch Święty - jeśli istnieje - może powodować lepsze jazdy, niż LSD. (Nie mam pewności, nie próbowałem ani jednego ani drugiego). Szaleństwo wydaje się jednak nieodłącznie towarzyszyć geniuszowi.

Nie mam wątpliwości, że Gaudi jest jednoznacznie kojarzony z jednym, jedynym budynkiem. Mimo że w samej Barcelonie i na obszarze Katalonii jest mnóstwo fascynujących budowli jego autorstwa, to jednak dzieło życia, jakim stał się kościół pod wezwaniem Świętej Rodziny jest stemplem, znakiem firmowym tego architekta. Może jednak nie był aż takim wariatem, jak mi się wydaje. Bowiem nie porwał się na przepisanie od nowa pomysłu na Sagrada Familia w swoim stylu ot tak, z niczego. Okazuje się, że przeprowadził szereg testów rozwiązań, jakie zastosował później w swoim monumentalnym dziele zlokalizowanym w dzielnicy Eixample.

Tam, gdzie rośnie wino

Cały dzień spędzony w cesarskim Tarraco wymagał wyjątkowego finału. I pewnie wymyślone przeze mnie zwieńczenie wypadu do miasta ociekającego Rzymem mogłoby ziścić się gdziekolwiek w Hiszpanii. Ale przecież napić się cavy wypada tylko w Penedes. Pewnie tak samo, jak szampanskoje trzeba skosztować w Rosji, szampana w Szampanii, a prosecco przed śniadaniem.

Oczywiście ten wstęp jest zbyt napuszony. Bo przecież każdy może skosztować lampki tego musującego wina gdzie sobie tylko wymarzy. Ale żeby było tematycznie, musiała być ta właśnie historyczna kraina. Wszak nałykani dziejami stolicy dawnej Hispanii Tarraconensis, dzisiejszej Tarragony, potrzebowaliśmy (wycieczka była kilkuosobowa) chyba uduchowionego finału. Dlatego kupując bilety na powrotny pociąg do Barcelony zdecydowaliśmy, że zrobimy sobie przerwę (mniej niż bardziej) w połowie drogi. Tak właśnie trafiliśmy do Vilafranca del Penedes.

O samym mieście nie napiszę zbyt wiele. (Nawet nie jestem w stanie zaoferować Wam  porządnego zdjęcia, poza tym niewyraźnym - uwierzcie na słowo, że jest tam napisane Vilafranca del Penedes - z kolejowego peronu miejscowego dworca). Po pierwsze - celem wizyty nie było zwiedzanie. Po drugie - na przechadzki nie było zbyt wiele czasu, bowiem pociąg w dalszą podróż mieliśmy za nieco ponad dwie godziny.

Popularne wpisy